Jakob Jakob
355
BLOG

Ukraina w tropikach

Jakob Jakob Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

San Diego leży w południowej Kalifornii i tutaj, przynajmniej jak na razie, nie pada.

Nie bez problemu, związanego z tym że źle zapisałem adres, udało nam się trafić na miejsce. Tym razem gościmy u 77-latki Terry. Jak można się spodziewać Terry nie jest typową przedstawicielką swojego pokolenia i ma nieco więcej sił witalnych niż jej rówieśniczki z Polski. Oprócz nas jest też Sara - 25-letnia pielęgniarka z Bazylei. Jako, że Terry ma typowy amerykański dom i mieszka sama (z malamutem) mieścimy się jakoś bez problemow. Terry jest bardzo miłą i przyjazną osobą, przygotowuje nam śniadania i obiady, wieczorem zaś obowiązkowo odwiedzamy knajpy w San Diego, gdzie wszyscy ją już znają. Terry lubi takie z muzyką na żywo, gdyż wtedy może wyjśc na środek i przy akompaniamencie pianina pośpiewać sobie, a śpiewa naprawdę ładnie. Nie mamy więc okazji się wyspać, gdyż Terry nie chodzi spać z kurami i bardzo lubi towarzystwo.

Niestety ma też pewne wady. Jej dom - delikatnie mówiąc - nie jest oazą czystości. Kiedy przyjechaliśmy było ciemno i jeszcze jakoś to wyglądało, ale kiedy nastał ranek.... Unosi się niezbyt przyjemny zapach stęchlizny, na wszystkich szafkach znajduje się centymetrowa wartwa brudu, widać że bardzo dawno nikt tu nie sprzątał. Terry też ma lodówkę z której leci woda, ale brzydzimy się cokolwiek z pić. Cóż, nie można mieć wszystkiego.ż

W związku z tym że San Diego leży nad samą granicą dzisiaj udaliśmy się ne jednodniową wycieczkę do Meksyku. Każdy, któremu wcześniej mówiliśmy o naszych planach mówiąć, że nie jest tam zbyt bezpiecznie (wersja optymistyczna), albo że jest ekstremalnie niebezpiecznie (wersja pesymistyczna). Szwajcarka nie chciała się również i nami tam wybrać.

Wiedząc, że Amerykanie mają dosyć oględną wiedzę na temat otaczającego ich świata, postanowiliśmy, że jednak darujemy sobie dobre rady. Na granicy okazał się, że w jedną stronę nikt - ani Amerykanie, ani Meksykanie - nie sprawdzają paszportów, nie ma żadnej kontroli, przechodzi się po prostu przez bramki, po których przekroczeniu nie ma już powrotu. Na szczęście, wbrew temu co było napisane na stronie MSZ nie pobierają też opłaty wjazdowej (która miała wynosić 25$).

Jesli chodzi o pierwsze wrażenia to były dwa: Meksyk wygląda zupełnie tak jak na programie Boso przez śtwiat, a jak dla mnie jest bardzo podobny do Ukrainy, tylko w nieco innym klimacie. Wszyscy mają tam dosy  swobodne podejście do reguł, autobusy jeżdzą bez dzwi za to obowiązkowo z bezzębnym grajkiem-gitarzystą, na ulicy można się w rozsądnej cenie najeść i napoić miejscowych przysmaków, wszędzie widać mnóstwo policji (obowiązkowo z bronią maszynową), ceny nie są jakieś absurdalnie tanie, ale są przystępne (obiad w ładnej restauracji składający się z przystawki, zupy, drugiego dania, 3 tortilli i deseru to jakieś 4,5$, czyli w sumie nieco taniej niż w Krakowie). Ogólne wrażenia były bardzo pozytywne, choć w Tijuanie nie ma za bardzo co robić, to miasto raczej nastawione na amerykańskich turystów którzy w połowie przyjeżdzają do aptek, a w drugiej połowie do dentysty.

W drodze powrotnej czeka się już niestety dłużej - około godziny, chociaż kontrola imigracyjna i celna jest dużo mniej szczegółowa niż np. na granicy amerykańsko-kanadyjskiej. Wydaje się że zwracają tylko uwagę na to, że... nie wolno wwozić owoców (w ten sposób moje nektarynki wylądowały w koszu). Niczym więcej za bardzo się nie przejmowali (Amerykanie oczywiście, bo meksykańskich pograniczników wogóle nie było widać).

Jakob
O mnie Jakob

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości